Dziś na szybko, bo zaraz idę spać.
KRĄG. Nie wiem, skąd taka nazwa tego warsztatu. Ot po prostu spotkanie z rodziną adopcyjną.
Rodzina ta opowiedziała nam swoją historię rodzicielstwa - od pierwszych spotkań w OA, poprzez warsztaty, spotkanie z dzieckiem, aż do teraz... Dużo, dużo przydatnych wiadomości. Sporo zdjęć i wzruszeń.
No takie warsztaty to ja rozumiem! :-)
PS. List do dziecka napisany i oddany. Teraz czeka w teczce na nasze dziecko...
wtorek, 27 września 2016
niedziela, 18 września 2016
Rocznica ślubu
Dziś mija 6 lat odkąd jestem panią D. Przez te lata przeszliśmy naprawdę trudną drogę do rodzicielstwa. Teraz, kiedy już jesteśmy w trakcie procesu adopcji, czujemy że jest nam lżej. Że nie ma już tej bezsensownej walki z wiatrakami. Jesteśmy razem, pomimo trudności. I tak też będzie z naszym dzieckiem - razem mimo wszystko.
List do dziecka się pisze, wspólnymi siłami. Ale nadal w nim czegoś brakuje, poprawiamy, wykreślamy, dopisujemy... A czas ucieka.
A teraz rocznicowo foto-wspomnienie...
List do dziecka się pisze, wspólnymi siłami. Ale nadal w nim czegoś brakuje, poprawiamy, wykreślamy, dopisujemy... A czas ucieka.
A teraz rocznicowo foto-wspomnienie...
....................................
KARTKA Z KALENDARZA 2010
Gorączka sobotniej nocy... i budzę się jako żona
We wtorek byłam jeszcze w pracy, choć moje myśli krążyły już wokół tematu ślubu i tego co jeszcze muszę załatwić. Po pracy razem z narzeczonym poszliśmy się wyspowiadać. Przy okazji zapytałam jednej zakonnicy czy nie miałaby do odstąpienia odrobiny wody święconej - bo chcielibyśmy mieć na błogosławieństwo rodziców. Dostaliśmy odrobinę wody święconej w plastikowym kubeczku jednorazowym (zapomnieliśmy buteleczki) i po drodze musieliśmy skoczyć do sklepu po wodę mineralną, żeby przelać wodę święconą do bezpieczniejszego pojemniczka.
W środę miałam już urlop. Rano pojechałam do kosmetyczki i fryzjerki - rozjaśniłam włosy, zrobiłam hennę na brwi i rzęsy, oraz pedicure. Po południu z rodzicami zawieźliśmy alkohol do sali i przedstawiłam organizatorowi mój plan ustawienia stołów. Plan okazał się niewykonalny, mi łzy stanęły w oczach, bo się nieźle zdenerwowałam. Wróciliśmy do domu i ja zabrałam się za kolejne rozplanowywanie, drukowanie winietek i kart z ustawieniem stołów. Skończyłam o drugiej w nocy.
W czwartek pospałam troszkę dłużej bo manicure miałam dopiero na 11.00. Po zrobieniu paznokci pojechałam na cmentarz do mojego dziadka i poprosiłam by się za nas pomodlił tam na górze. W międzyczasie przyjechał mój narzeczony. Pojechałam w jego towarzystwie do fotografa (zrobiłam sobie zdjęcie do nowego dowodu). Potem pojechaliśmy odebrać prezenty dla rodziców (nieźle się przy tym naklęłam, bo po drodze złapała nas ulewa, a ja raczej nie należę do świetnych kierowców. Potem razem z prezentami pojechaliśmy ponownie do sali weselnej, na szczęście nowy układ stołów został zaakceptowany. Zostawiliśmy winietki i rozpiskę co gdzie mają poustawiać i przyjechaliśmy do mnie. Po krótkim odpoczynku zabraliśmy się za ćwiczenie naszego pierwszego tańca, tym razem byłam w mojej halce na kole.
W piątek rano pojechałam do kosmetyczki na peeling i maseczkę. Okropnie się czułam - stan podgorączkowy, ból gardła i utrata głosu - to pewnie efekt siedzenia kilka godzin w klapkach, po zrobieniu pedikiuru. Więc wykupiłam masę leków, zaaplikowałam sobie końską dawkę i władowałam się do łóżka. Narzeczony nadmuchał kilka balonów, którymi planowałam przystroić dom następnego dnia. Wieczorem pojechaliśmy do kancelarii parafialnej, gdzie spotkaliśmy się też ze świadkiem. Podpisaliśmy parę dokumentów. Przy okazji zapłaciliśmy floryście za przystrojenie kościoła. I potem świadek zabrał mi narzeczonego do domu. Wieczór spędziłam z mamą i kieliszkiem wina przy komputerze - mama ćwiczyła mowę do błogosławieństwa i co chwila chlipała, bo jej jedyna córeczka idzie w świat.
DZIEŃ ŚLUBU
Mama była umówiona na czesanie i malowanie już o godzinie 8.00. Ja też wtedy wstałam, bo jakoś nie chciało mi się spać (nerwy, czy co?). Jeszcze w piżamie i szlafroku wyszłam przed dom rozwieszać baloniki. Czas mi się bardzo dłużył. Wypiłam hektolitry herbaty, posiedziałam na babskim forum w necie i się wreszcie doczekałam - pora jechać robić się na bóstwo. Wzięłam welon i diadem, żeby od razu przyczepić wszystko jak należy. Po upojnych 3 godzinach byłam gotowa - welon długości 2,5 metra był częściowo złożony i schowany do reklamówki zawieszonej na moich ramionach. Wyglądałam zabawnie...
Mijały kolejne minuty, świadkowa miała być tuż przed 16.00 żeby pomóc mi montować na mnie sukienkę. Przyjechał fotograf, przyjechał kamerzysta, przyjechał zespół, żeby zagrać na "wypuście". Przyjechali rodzice Pana Młodego razem z rodziną z daleka (w sumie 8 samochodów), a świadkowej ni ma. W końcu przez okno widzę, że nadjeżdża samochód z Panem Młodym i świadkiem - a ja nadal w dżinsach i rozwleczonym swetrze... Wpadłam w panikę, zawołałam mamę i teściową i zabrałyśmy się za szybkie wkładanie sukni (trochę byłam skrępowana, bo pod suknią niewiele miałam na sobie, więc teściowa mogła się przyjrzeć swojej synowej w pełnej okazałości...). W końcu dotarła i świadkowa i dokończyła zapinanie sukni - mamom bardzo trzęsły się ręce.
Wreszcie byłam ubrana i mogłam przyjąć gości. Błogosławieństwo rozpoczął nasz ksiądz rodzinny, później rodzice i hop siup czas pędzić do kościoła... Ale co to wisi jeszcze na szafie??? HALKA! W pośpiechu zapomniałam ją założyć. Więc od nowa obie mamy i świadkowa pomogły mi się ubierać.
Pod kościołem były tłumy, nie spodziewałam się aż tylu gości na samym ślubie... Ceremonia przebiegła spokojnie, ja o dziwo zrelaksowana, narzeczony dość mocno przejęty i blady jak ściana. Kiedy wchodziliśmy do kościoła, tuż przed nami szedł mój chrześniak i niósł poduszeczkę z obrączkami. Maciuś był również bardzo przejęty. Nasz ksiądz wygłosił piękne kazanie na temat rodziny i miłości. Przysięgę wypowiadałam bez stresu, mój Mąż dopiero po przysiędze i nałożeniu obrączek odzyskał naturalny kolor skóry... Pod koniec uroczystości nastąpiło podpisanie papierów ślubnych i mogliśmy już jako Mąż i Żona wyjść z kościoła.
Przed salą kilkoro kuzynów zrobiło nam bramkę - no to dostali kilka flaszek wódki, na dobry początek. Rodzice przywitali nas chlebem i solą, zasiedliśmy do stołów i dostaliśmy gorący rosół i flaki. Kurczę, nawet nie sądziłam że jestem taka głodna...
Część imprezową rozpoczęliśmy pierwszym tańcem - przy dźwiękach "Oczarowania" Wodeckiego zatańczyliśmy nasz walc, lekko improwizowany, bo wybitnymi tancerzami to my nie jesteśmy...
A potem impreza na całego, prawie do godz. 4.00. W sali było trochę zimno - okazało się, że padło ogrzewanie. Trzeba było więc dużo pić i dużo tańczyć, co w sumie nie było trudne.
Grał świetny zespół, i goście chętnie wychodzili na parkiet.
Pod koniec wesela byliśmy tylko my i nasi rodzice. Wspólnie wypiliśmy ostatne toasty tego dnia. Zapytałam jak powinnam się zwracać teraz do rodziców Męża - i okazało się że będzie im bardzo miło, jak będę do nich mówić "Mamo" i "Tato".
Każdemu życzę tak przyjemnie spędzonych chwil...
W środę miałam już urlop. Rano pojechałam do kosmetyczki i fryzjerki - rozjaśniłam włosy, zrobiłam hennę na brwi i rzęsy, oraz pedicure. Po południu z rodzicami zawieźliśmy alkohol do sali i przedstawiłam organizatorowi mój plan ustawienia stołów. Plan okazał się niewykonalny, mi łzy stanęły w oczach, bo się nieźle zdenerwowałam. Wróciliśmy do domu i ja zabrałam się za kolejne rozplanowywanie, drukowanie winietek i kart z ustawieniem stołów. Skończyłam o drugiej w nocy.
W czwartek pospałam troszkę dłużej bo manicure miałam dopiero na 11.00. Po zrobieniu paznokci pojechałam na cmentarz do mojego dziadka i poprosiłam by się za nas pomodlił tam na górze. W międzyczasie przyjechał mój narzeczony. Pojechałam w jego towarzystwie do fotografa (zrobiłam sobie zdjęcie do nowego dowodu). Potem pojechaliśmy odebrać prezenty dla rodziców (nieźle się przy tym naklęłam, bo po drodze złapała nas ulewa, a ja raczej nie należę do świetnych kierowców. Potem razem z prezentami pojechaliśmy ponownie do sali weselnej, na szczęście nowy układ stołów został zaakceptowany. Zostawiliśmy winietki i rozpiskę co gdzie mają poustawiać i przyjechaliśmy do mnie. Po krótkim odpoczynku zabraliśmy się za ćwiczenie naszego pierwszego tańca, tym razem byłam w mojej halce na kole.
W piątek rano pojechałam do kosmetyczki na peeling i maseczkę. Okropnie się czułam - stan podgorączkowy, ból gardła i utrata głosu - to pewnie efekt siedzenia kilka godzin w klapkach, po zrobieniu pedikiuru. Więc wykupiłam masę leków, zaaplikowałam sobie końską dawkę i władowałam się do łóżka. Narzeczony nadmuchał kilka balonów, którymi planowałam przystroić dom następnego dnia. Wieczorem pojechaliśmy do kancelarii parafialnej, gdzie spotkaliśmy się też ze świadkiem. Podpisaliśmy parę dokumentów. Przy okazji zapłaciliśmy floryście za przystrojenie kościoła. I potem świadek zabrał mi narzeczonego do domu. Wieczór spędziłam z mamą i kieliszkiem wina przy komputerze - mama ćwiczyła mowę do błogosławieństwa i co chwila chlipała, bo jej jedyna córeczka idzie w świat.
DZIEŃ ŚLUBU
Mama była umówiona na czesanie i malowanie już o godzinie 8.00. Ja też wtedy wstałam, bo jakoś nie chciało mi się spać (nerwy, czy co?). Jeszcze w piżamie i szlafroku wyszłam przed dom rozwieszać baloniki. Czas mi się bardzo dłużył. Wypiłam hektolitry herbaty, posiedziałam na babskim forum w necie i się wreszcie doczekałam - pora jechać robić się na bóstwo. Wzięłam welon i diadem, żeby od razu przyczepić wszystko jak należy. Po upojnych 3 godzinach byłam gotowa - welon długości 2,5 metra był częściowo złożony i schowany do reklamówki zawieszonej na moich ramionach. Wyglądałam zabawnie...
Mijały kolejne minuty, świadkowa miała być tuż przed 16.00 żeby pomóc mi montować na mnie sukienkę. Przyjechał fotograf, przyjechał kamerzysta, przyjechał zespół, żeby zagrać na "wypuście". Przyjechali rodzice Pana Młodego razem z rodziną z daleka (w sumie 8 samochodów), a świadkowej ni ma. W końcu przez okno widzę, że nadjeżdża samochód z Panem Młodym i świadkiem - a ja nadal w dżinsach i rozwleczonym swetrze... Wpadłam w panikę, zawołałam mamę i teściową i zabrałyśmy się za szybkie wkładanie sukni (trochę byłam skrępowana, bo pod suknią niewiele miałam na sobie, więc teściowa mogła się przyjrzeć swojej synowej w pełnej okazałości...). W końcu dotarła i świadkowa i dokończyła zapinanie sukni - mamom bardzo trzęsły się ręce.
Wreszcie byłam ubrana i mogłam przyjąć gości. Błogosławieństwo rozpoczął nasz ksiądz rodzinny, później rodzice i hop siup czas pędzić do kościoła... Ale co to wisi jeszcze na szafie??? HALKA! W pośpiechu zapomniałam ją założyć. Więc od nowa obie mamy i świadkowa pomogły mi się ubierać.
Pod kościołem były tłumy, nie spodziewałam się aż tylu gości na samym ślubie... Ceremonia przebiegła spokojnie, ja o dziwo zrelaksowana, narzeczony dość mocno przejęty i blady jak ściana. Kiedy wchodziliśmy do kościoła, tuż przed nami szedł mój chrześniak i niósł poduszeczkę z obrączkami. Maciuś był również bardzo przejęty. Nasz ksiądz wygłosił piękne kazanie na temat rodziny i miłości. Przysięgę wypowiadałam bez stresu, mój Mąż dopiero po przysiędze i nałożeniu obrączek odzyskał naturalny kolor skóry... Pod koniec uroczystości nastąpiło podpisanie papierów ślubnych i mogliśmy już jako Mąż i Żona wyjść z kościoła.
Przed salą kilkoro kuzynów zrobiło nam bramkę - no to dostali kilka flaszek wódki, na dobry początek. Rodzice przywitali nas chlebem i solą, zasiedliśmy do stołów i dostaliśmy gorący rosół i flaki. Kurczę, nawet nie sądziłam że jestem taka głodna...
Część imprezową rozpoczęliśmy pierwszym tańcem - przy dźwiękach "Oczarowania" Wodeckiego zatańczyliśmy nasz walc, lekko improwizowany, bo wybitnymi tancerzami to my nie jesteśmy...
A potem impreza na całego, prawie do godz. 4.00. W sali było trochę zimno - okazało się, że padło ogrzewanie. Trzeba było więc dużo pić i dużo tańczyć, co w sumie nie było trudne.
Grał świetny zespół, i goście chętnie wychodzili na parkiet.
Pod koniec wesela byliśmy tylko my i nasi rodzice. Wspólnie wypiliśmy ostatne toasty tego dnia. Zapytałam jak powinnam się zwracać teraz do rodziców Męża - i okazało się że będzie im bardzo miło, jak będę do nich mówić "Mamo" i "Tato".
Każdemu życzę tak przyjemnie spędzonych chwil...
poniedziałek, 12 września 2016
MOTYWACJA - warsztaty
Za nami pierwszy dzień warsztatów. Mimo prawie 3-godzinnych zajęć uważam, że świetnie spędziliśmy czas.
Rozmawialiśmy o tym, co nami kierowało, że zdecydowaliśmy się na adopcję. Nie chcę tutaj teraz streszczać zajęć - bo uważam, że każdy powinien sam to przeżyć i takie streszczenia nic mu nie dadzą.
Pojawił się też ponownie temat preferencji odnośnie dzieci. I zaskakująco wyszło, że nadrzędnym kryterium w naszej grupie nie jest stan zdrowia dziecka czy nałogi rodziców biologicznych. Okazało się, że 3/4 osób z grupy nie zdecydowałoby się na adopcję dziecka innej rasy (ja się tu zaliczam, po prostu nie widzę siebie w roli matki czarnoskórego dziecka). Co ciekawe mój mąż ma w tym względzie zupełnie inne zdanie - dla niego rasa dziecka jest obojętna...
No i się teraz zastanawiam - czy ja jestem rasistką? Naprawdę nie mam uprzedzeń. Po prostu coś mi nie gra w takim układzie - biali rodzice, kolorowe dziecko...
ech... mam teraz o czym myśleć...
P.S. Mamy zadaną naszą pierwszą pracę domową - napisanie listu do dziecka. I to nie jest jakieś tam fikcyjne dziecko. List ten zostanie dołączony do naszej teczki i będzie dostępny w Ośrodku wtedy, gdy nasze pełnoletnie dziecko zapragnie szukać korzeni biologicznych. Nasz list dostanie do ręki jako pierwszy dokument.
Trudne zadanie...
Rozmawialiśmy o tym, co nami kierowało, że zdecydowaliśmy się na adopcję. Nie chcę tutaj teraz streszczać zajęć - bo uważam, że każdy powinien sam to przeżyć i takie streszczenia nic mu nie dadzą.
Pojawił się też ponownie temat preferencji odnośnie dzieci. I zaskakująco wyszło, że nadrzędnym kryterium w naszej grupie nie jest stan zdrowia dziecka czy nałogi rodziców biologicznych. Okazało się, że 3/4 osób z grupy nie zdecydowałoby się na adopcję dziecka innej rasy (ja się tu zaliczam, po prostu nie widzę siebie w roli matki czarnoskórego dziecka). Co ciekawe mój mąż ma w tym względzie zupełnie inne zdanie - dla niego rasa dziecka jest obojętna...
No i się teraz zastanawiam - czy ja jestem rasistką? Naprawdę nie mam uprzedzeń. Po prostu coś mi nie gra w takim układzie - biali rodzice, kolorowe dziecko...
ech... mam teraz o czym myśleć...
P.S. Mamy zadaną naszą pierwszą pracę domową - napisanie listu do dziecka. I to nie jest jakieś tam fikcyjne dziecko. List ten zostanie dołączony do naszej teczki i będzie dostępny w Ośrodku wtedy, gdy nasze pełnoletnie dziecko zapragnie szukać korzeni biologicznych. Nasz list dostanie do ręki jako pierwszy dokument.
Trudne zadanie...
Subskrybuj:
Posty (Atom)