piątek, 4 listopada 2016

A gdzie był w tym wszystkim Bóg?

Do napisania tego postu zbieram się już długo.

Jakiś czas temu rozmawiałam z jedną dziewczyną z grupy warsztatowej - której historia rodzicielstwa jest bardzo zbliżona do mojej. Celowo będę tu używać słów Ja, Moje zamiast My, Nasze. Ten wpis jest o tym co Ja czuję i nie konsultowałam tego z Nim...

Przyjęło się w Ośrodku Katolickim, że osoby, które podeszły do zabiegu in vitro, mają zorganizowane dodatkowe spotkanie - sam na sam z księdzem. Nie wiem jaki jest tego cel - jakieś umoralnianie? Nawracanie na "dobrą drogę"? Otóż wspomniana wyżej dziewczyna miała już takie spotkanie, i nie najlepiej je wspomina. Wyszła z tego spotkania mocno rozgoryczona, zdołowana.

W trakcie tej indywidualnej rozmowy z księdzem padło zasadnicze pytanie - Gdzie był w tym wszystkim Bóg?

Przyznam, że moja pierwsza reakcja, jak to usłyszałam, była bardzo nie-katolicka. Szczerze się zdenerwowałam i zapytałam w myślach "a co to księdza k... obchodzi?" Emocji dużo, dobrze że nie miałam okazji powiedzieć tego na głos, do księdza - bo raczej nie wpłynęłoby to pozytywnie na proces naszych kwalifikacji...

Z czasem, kiedy już na spokojnie mogłam sobie przemyśleć niektóre sprawy, moja reakcja zaczęła się zmieniać z agresywnej na spokojną, pokorną. I to nie jest żadna próba przypodobania się komuś. Po prostu potrzebowałam czasu, żeby to przetrawić.

Gdzie był Bóg się pytacie?

Wrócę tutaj myślami do czasów sprzed starań o dziecko. Do czasów sprzed małżeństwa.

Jako młoda dziewczyna, przeżywająca swoje pierwsze uniesienia miłosne przeżyłam szok. Pojawiły się u mnie pierwsze próby "ułożenia sobie życia". Próby te były nieraz nieudane, co wywoływało u mnie poczucie frustracji. Chciałam móc sobie wszystko zaplanować, chciałam mieć wszystko pod kontrolą. Bardzo nerwowo reagowałam na każdy zawalony plan. Nie byłam elastyczna. Jak coś się nie udawało to ryczałam, nie umiałam się odnaleźć w nowej sytuacji...
Mój ówczesny facet zaprowadził mnie do zaprzyjaźnionej pani psycholog. Spotkanie z nią było przede wszystkim mokre... Mokre od moich łez. Wtedy też pojawiły się oskarżenia w moim kierunku. Kiedy się pani przyznałam, że u mnie z wiarą jest trochę na bakier - to tu pani psycholog odnalazła przyczynę mojego złego samopoczucia. Nie chodzi to o wiarę katolicką, ale o wiarę w ogóle - że istnieją rzeczy na które nie mamy wpływu. Że musimy się nauczyć POKORY, jeśli chcemy być szczęśliwi...

I tu jest pies pogrzebany.

Mijały lata, a ja z czasem zapomniałam o tej pokorze. No bo jak to? Przecież mam KONTROLĘ nad swoim życiem. Wszystko co zaplanuję to ma się udać. Po trupach do celu i gra muzyka! Idealna pani domu, idealna żona, idealna businesswoman... No a teraz pora na bycie idealną matką...
I powiem wam, że to dążenie do bycia idealną to żadna przyjemność. Człowiek staje się egocentryczny, nie ogląda się na innych, bo najważniejszy jest mój cel.
Cel kolejny = dziecko. Nie udaje się tak, to spróbujemy innej metody. Znowu nic? To teraz inaczej... I tak człowiek się zafiksował na punkcie zaciążenia...
In vitro było trudną decyzją, ale potraktowałam to jak wyzwanie. Jest ciężko, ale gdzieś tam jest ten nasz CEL, więc zaciskamy zęby i do przodu. I znowu...
Nadal nie było pokory w moim postępowaniu. Nie uświadamiałam sobie, że na niewiele rzeczy mam wpływ. A już na pewno nie mam wpływu na to, czy moje dziecko będzie żyć...

Lekcja była bardzo bolesna. Nadal się uczę pokory - choć jestem pod tym względem tępym uczniem...

Na razie udało mi się zrozumieć jedno. To nie na ciąży mi zależy. Zależy mi na byciu MAMĄ, a to nie ciąża jest tego wyznacznikiem, tylko właśnie dziecko...

Nadal muszę toczyć wewnętrzną walkę. No bo takiego dziecka nie chcę, a bo to mi się nie podoba, no bo chcę żeby było idealnie.

Nadal mi brakuje tej pokory, i szczerze się boję, że czekają mnie kolejne bolesne lekcje...

W tym jest Bóg (albo nazwijcie to sobie Siłą Wyższą, Mocą czy Kosmicznym Pyłem).

W życiu istnieją rzeczy, na które nie mamy wpływu.




 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz