środa, 23 listopada 2016

BUDOWANIE POCZUCIA WŁASNEJ WARTOŚCI U DZIECKA - warsztaty

warsztat 6.
Czym jest godność człowieka? Co się na nią składa?
1. JESTEM WAŻNY, WARTOŚCIOWY
2. WIEM, UMIEM, POTRAFIĘ, WIERZĘ WE WŁASNE SIŁY

Jak rozmawialiśmy na warsztatach to wszystko pięknie wyglądało. No bo przecież każdy wie czym jest godność człowieka, każdy wie w jaki sposób okazuje się szacunek drugiemu człowiekowi.

Ciekawa jednak jestem jak to wygląda w praktyce u każdego z nas.
Jestem świadoma tego, że popełniam błędy, że nie okazuję wystarczająco często jak bardzo mi zależy na moim mężu. Nieraz ma mi to za złe, że nie doceniam jego starań, że nie mówię mu że go kocham. Doceniam i kocham. Ale w codziennym życiu zapominam mu o tym powiedzieć. A to niestety ma wpływ na jego zachowanie wobec mnie i na jego własną samoocenę.
A jak to będzie w stosunku do naszego dziecka?


Warsztaty cenne. Myślę że można by temu tematowi poświęcić całą serię spotkań a nie tylko trzy godziny. Przydałyby się każdemu z nas, bo wiele osób ma problem z okazywaniem szacunku i docenianiem drugiej osoby...

........................

W temacie szacunku - mam ostatnio w pracy poważny konfikt między pracownikami. Każdy każdemu wytyka błędy, donosi jeden na drugiego. Taka codzienna wzajemna nagonka. Nie wiem co z tego wyniknie. Przydałby się tu mądry kierownik, psycholog, który potrafiłby rozładować napięcie. Tymczasem decyzja kierownika - jak masz jakąś skargę to poproszę na piśmie - wywołała efekt odwrotny. Staliśmy się sobie jeszcze bardziej wrodzy ...
Być może skończy się to zwolnieniami.

Będę więc musiała ponownie szukać pracy, tuż przed adopcją .

poniedziałek, 14 listopada 2016

cytat

J.K . Rowling "Harry Potter i przeklęte dziecko"

"D. - Nie da się uchronić młodych ludzi przed krzywdą. Cierpienie musi przyjść i przyjdzie.
H. - Więc mam stać i patrzeć?
D. - Nie. Masz go nauczyć, jak stawić czoło życiu."




czwartek, 10 listopada 2016

z lektur - BOCIANY PRZYLATUJĄ ZIMĄ

"Bociany przylatują zimą" - Iwona Jurczenko-Topolska

Jest to historia kolejnej mamy adopcyjnej. Tym razem troszkę inaczej - bo adoptowane są dzieci starsze (3, 5, 7 lat), i to od razu trójka. Książka opowiada o pierwszych wspólnych dwóch latach tej rodzinki.


Mam mieszane uczucia po tej lekturze.
Z jednej strony książka mądra, napisana z dużym szacunkiem do dzieci. Pokazuje jak bardzo zaskakujące potrafi być rodzicielstwo, oraz to, że każdy człowiek (również dziecko) jest inny, ma inne potrzeby i inny charakter.
Z drugiej strony nie podobały mi się niektóre zaproponowane metody wychowawcze i postawy.

Ale co rodzic to inne metody.
........................................................................................................................


.....................................

Edit:
Doczytałam na innych stronach internetowych,  że mama adopcyjna z tej książki niestety zmarła w 2011 roku. Miała możliwość cieszenia się macierzyństwem tylko przez 8 lat... Strasznie to smutne. 


................


Najstarsza z dzieci Ania - jako 15 -latka jest druga w  klasie i chętnie gra na gitarze.  Młodszy Pawełek ma ADHD co niestety ma odzwierciedlenie w ocenach z zachowania. Ale jest utalentowany muzycznie i  fotograficznie - swoje emocje często przelewa na pianino. Najmłodszy Misio jest geniuszem  - zafascynowany astronomią, fizyką  często ma trudności w znalezieniu towarzysza do mądrych rozmów.  

To taka krótka  informacja dla tych, którzy uważają że dzieci adopcyjne to sami alkoholicy i bandyci... To naprawdę są normalne dzieciaki i proszę się ich nie czepiać!

środa, 9 listopada 2016

RODZINA - ROLA WIĘZI EMOCJONALNYCH - warsztaty

Kolejny etap wtajemniczenia. Z każdymi zajęciami czujemy się coraz bardziej rodzicami adopcyjnymi. Rozmawia się z nami w taki sposób, jakby to już się stało, jakbyśmy już byli udzieciowieni i to tylko kwestia czasu, krótka chwila - i zaraz będziemy wieźli maluszka do domu.
Więzi nawiązują się dzięki wspólnie spędzanemu czasowi, za pomocą dźwięków i bodźców wzrokowych, a przede wszystkim dzięki dotykowi. W przypadku dzieci adoptowanych ten proces przebiega znacznie dłużej. Dzieci te mają już przykre doświadczenia w swoim krótkim życiu, i bardzo często dotyk czy dźwięk głosu dorosłego kojarzy się z cierpieniem, bólem lub strachem.
Trzeba znaleźć sposób na każdego malucha i nasza jest w tym rola. Musimy się otworzyć na potrzeby naszego dziecka, bo nasz adoptuś na początku może reagować w sposób nieprzewidywalny...
Żeby mieć szansę na to wzajemne "oswajanie się" potrzebny jest wspólnie spędzony czas.  I roczny macierzyński to absolutne minimum, co możemy dać naszemu dziecku. Jeśli warunki finansowe pozwolą to należy przedłużyć ten czas na maksa - jedno z rodziców niech zrezygnuje z pracy. To zaprocentuje w przyszłości lepszymi relacjami z naszym dzieckiem.

Szczerze to nie wiem czy uda nam się temu sprostać. Przeanalizowaliśmy nasze comiesięczne wydatki i owszem, na jednej pensji pociągniemy "na styk". A co jeśli będzie jakaś niespodziewana sytuacja? Choroba dziecka wymagająca kosztownego leczenia? Poważna awaria któregoś ze sprzętów domowych codziennego użytku?  (PS. Właśnie padł jeden z naszych samochodów, najprawdopodobniej na amen, więc przerzuciłam się na dojazdy komunikacją miejską - trzy godziny dziennie w plecy!) Ten temat uważam więc jeszcze za otwarty, do przeanalizowania.

!!! Rada na pierwsze dni spotkania z dzieckiem - nie ubierajmy się na biało! Biały (ewent. jasnoniebieski) kolor kojarzy się dziecku tylko z opieką lekarską, pielęgniarkami, a nie zawsze jest to fajne skojarzenie. No bo przecież taka "piguła" przychodzi po to, żeby zrobić "kuj kuj"... Więc trzeba wrzeszczeć to sobie może pójdzie.

..................................................................................................

Temat, który pojawił się na dzisiejszych zajęciach (do wnikliwszego poczytania)
* RAD - jest syndromem, który można zaobserwować u poszczególnych osób mających problemy z okazywaniem uczuć i tworzeniem trwałych związków. W celu zaspokojenia własnych potrzeb i poczucia bezpieczeństwa, osoby te ufają tylko sobie. Te osoby często mają problemy z własnym sumieniem, nie czują empatii i nie mają prawdziwych uczuć do otaczających ich ludzi i zwierząt.

.................................................................................................

Zaskakuje mnie nieraz, jakie to wyobrażenie na temat adopcji mają niektórzy ludzie. Rozmawiałam wczoraj z zaprzyjaźnionym sąsiadem o naszych planach (nie jest to temat tabu dla nas, jak ktoś chce pogadać, dowiedzieć się, to czemu nie?). Zatkało mnie, kiedy padały pytania:
- "no to kiedy jedziecie do tego sierocińca wybrać sobie dziecko?"
- "a jak coś pójdzie nie tak, to można potem oddać dziecko i wymienić na inne?".

Facet jest dzieciaty więc miałam punkt odniesienia w postaci jego syna. Więc jak zapytałam czy oddałby dziecko, bo coś "poszło nie tak" to szybko zrozumiał, że zadał głupie pytanie... (przynajmniej sprawiał takie wrażenie) Cierpliwie mu wyjaśniałam, co i jak przebiega. Miałam ten komfort, że rozmawiałam z osobą nam życzliwą, więc chętnie słuchał. (Ile z tego zapamiętał to już inna sprawa).

Widzę że nie będzie łatwo...


Tymczasem za nami już 5 warsztatów z 13... Powolutku do przodu.



piątek, 4 listopada 2016

A gdzie był w tym wszystkim Bóg?

Do napisania tego postu zbieram się już długo.

Jakiś czas temu rozmawiałam z jedną dziewczyną z grupy warsztatowej - której historia rodzicielstwa jest bardzo zbliżona do mojej. Celowo będę tu używać słów Ja, Moje zamiast My, Nasze. Ten wpis jest o tym co Ja czuję i nie konsultowałam tego z Nim...

Przyjęło się w Ośrodku Katolickim, że osoby, które podeszły do zabiegu in vitro, mają zorganizowane dodatkowe spotkanie - sam na sam z księdzem. Nie wiem jaki jest tego cel - jakieś umoralnianie? Nawracanie na "dobrą drogę"? Otóż wspomniana wyżej dziewczyna miała już takie spotkanie, i nie najlepiej je wspomina. Wyszła z tego spotkania mocno rozgoryczona, zdołowana.

W trakcie tej indywidualnej rozmowy z księdzem padło zasadnicze pytanie - Gdzie był w tym wszystkim Bóg?

Przyznam, że moja pierwsza reakcja, jak to usłyszałam, była bardzo nie-katolicka. Szczerze się zdenerwowałam i zapytałam w myślach "a co to księdza k... obchodzi?" Emocji dużo, dobrze że nie miałam okazji powiedzieć tego na głos, do księdza - bo raczej nie wpłynęłoby to pozytywnie na proces naszych kwalifikacji...

Z czasem, kiedy już na spokojnie mogłam sobie przemyśleć niektóre sprawy, moja reakcja zaczęła się zmieniać z agresywnej na spokojną, pokorną. I to nie jest żadna próba przypodobania się komuś. Po prostu potrzebowałam czasu, żeby to przetrawić.

Gdzie był Bóg się pytacie?

Wrócę tutaj myślami do czasów sprzed starań o dziecko. Do czasów sprzed małżeństwa.

Jako młoda dziewczyna, przeżywająca swoje pierwsze uniesienia miłosne przeżyłam szok. Pojawiły się u mnie pierwsze próby "ułożenia sobie życia". Próby te były nieraz nieudane, co wywoływało u mnie poczucie frustracji. Chciałam móc sobie wszystko zaplanować, chciałam mieć wszystko pod kontrolą. Bardzo nerwowo reagowałam na każdy zawalony plan. Nie byłam elastyczna. Jak coś się nie udawało to ryczałam, nie umiałam się odnaleźć w nowej sytuacji...
Mój ówczesny facet zaprowadził mnie do zaprzyjaźnionej pani psycholog. Spotkanie z nią było przede wszystkim mokre... Mokre od moich łez. Wtedy też pojawiły się oskarżenia w moim kierunku. Kiedy się pani przyznałam, że u mnie z wiarą jest trochę na bakier - to tu pani psycholog odnalazła przyczynę mojego złego samopoczucia. Nie chodzi to o wiarę katolicką, ale o wiarę w ogóle - że istnieją rzeczy na które nie mamy wpływu. Że musimy się nauczyć POKORY, jeśli chcemy być szczęśliwi...

I tu jest pies pogrzebany.

Mijały lata, a ja z czasem zapomniałam o tej pokorze. No bo jak to? Przecież mam KONTROLĘ nad swoim życiem. Wszystko co zaplanuję to ma się udać. Po trupach do celu i gra muzyka! Idealna pani domu, idealna żona, idealna businesswoman... No a teraz pora na bycie idealną matką...
I powiem wam, że to dążenie do bycia idealną to żadna przyjemność. Człowiek staje się egocentryczny, nie ogląda się na innych, bo najważniejszy jest mój cel.
Cel kolejny = dziecko. Nie udaje się tak, to spróbujemy innej metody. Znowu nic? To teraz inaczej... I tak człowiek się zafiksował na punkcie zaciążenia...
In vitro było trudną decyzją, ale potraktowałam to jak wyzwanie. Jest ciężko, ale gdzieś tam jest ten nasz CEL, więc zaciskamy zęby i do przodu. I znowu...
Nadal nie było pokory w moim postępowaniu. Nie uświadamiałam sobie, że na niewiele rzeczy mam wpływ. A już na pewno nie mam wpływu na to, czy moje dziecko będzie żyć...

Lekcja była bardzo bolesna. Nadal się uczę pokory - choć jestem pod tym względem tępym uczniem...

Na razie udało mi się zrozumieć jedno. To nie na ciąży mi zależy. Zależy mi na byciu MAMĄ, a to nie ciąża jest tego wyznacznikiem, tylko właśnie dziecko...

Nadal muszę toczyć wewnętrzną walkę. No bo takiego dziecka nie chcę, a bo to mi się nie podoba, no bo chcę żeby było idealnie.

Nadal mi brakuje tej pokory, i szczerze się boję, że czekają mnie kolejne bolesne lekcje...

W tym jest Bóg (albo nazwijcie to sobie Siłą Wyższą, Mocą czy Kosmicznym Pyłem).

W życiu istnieją rzeczy, na które nie mamy wpływu.